***
Naprawdę nie
miała pojęcia, dlaczego tu przyjechała. Dlaczego podjęła jedną z najgłupszych
decyzji swojego życia i dlaczego nie miała na tyle odwagi, by po prostu wstać z
drewnianej, niewygodnej ławki i iść jak najdalej przed siebie.
Emilia Wieser
przestała rozumieć samą siebie.
Rozdrapywanie na
nowo dopiero co zabliźnionych ran nie mogło być dobrym pomysłem. Na pewno nie
było. Ale kiedy zobaczyła na ekranie telefonu sms-a z tym jednym z pozoru nic
nieznaczącym pytaniem- „Możemy się spotkać?”- poczuła, że nie potrafi odmówić.
To było wbrew wszelkim powszechnym zasadom. Nie zbliżaj się do ognia, bo cię
oparzy, nie uruchamiaj na nowo czegoś, co tylko bolało i takie tam. Ona
postąpiła zupełnie odwrotnie i była niemal pewna, że jeszcze będzie tego mocno
żałować.
- Ślicznie
wyglądasz, Emilio.
Najpierw
usłyszała ten poważny jak zawsze, opanowany głos, a zaraz potem do jej nozdrzy
dotarły mocne, słodkie perfumy. Spojrzała na kobietę, która usiadła obok niej,
po czym uścisnęły sobie ręce w krótkim, dość oschłym geście. Claudia Wellinger
prawie się nie zmieniła. No, może w okolicach skroni przybyło jej parę siwych
włosów, ale komu nie przybyłoby przez takiego syna.
Stop.
Zdecydowanie nie
powinna teraz o nim myśleć.
- Jak studia?
Udało ci się znaleźć dobre miejsce do praktyk? Wiem, jak ci na tym zależało i…
- Nie rozumiem,
po co pani do mnie napisała. – przerwała, zanim tamta zdążyła wejść w ten swój
rytm, który pozwalał jej na nieskończony monolog.
Claudia
westchnęła cicho i poprawiła kołnierzyk płaszcza, jakby strzepywała z niego
niewidzialny brud.
- Chodzi o
Andreasa- wypaliła po dłuższej, nieznośnej chwili ciszy.
Mimo ogromnych
starań, Emilia parsknęła śmiechem. Bo to doprawdy było śmieszne. Nie
zaskakujące, nie dziwne, a jedynie ś m i e s z n e. W gruncie rzeczy spodziewała
się takiej odpowiedzi. Nie spotkały się przecież ze zwykłej tęsknoty czy też
przyjaźni.
- Chciałabym…-
Claudia mięła w dłoniach jedwabną apaszkę, jakby się denerwowała. A przecież
ona nigdy, nigdy nie traciła opanowania. – Chciałabym, żebyś z nim
porozmawiała.
Teraz dopiero
absurd całej tej sytuacji na dobre dotarł do Emilii i śmiała się już na cały
głos. Kilkoro ludzi spacerujących parkowymi uliczkami obróciło się w ich stronę
z zaciekawionymi spojrzeniami, a Claudia Wellinger była wyraźnie zdezorientowana.
- Chwileczkę-
wydusiła z siebie wreszcie Emilia, łapiąc głęboki oddech pomiędzy jednym a
drugim chichotem. – Pani naprawdę chcę, żebym się spotkała z Andreasem i z nim
porozmawiała?
- Tak.
Okey, to co
początkowo wydawało się jedynie niezłym absurdem, teraz zaczynało być realne i
zarazem przerażające. Bo tak się ciekawie składało, że Andreas Wellinger był
ostatnią osobą na świecie, z którą Emilia miała ochotę się widzieć. Nawet gdyby
w Ziemię uderzył jakiś cholerny meteoryt i zginęliby wszyscy oprócz Wellingera
i jej- wolałaby dożyć kresu swoich dni w towarzystwie gruzów i ruin, niż
patrzeć na jego twarz.
- Nie jesteśmy
razem od kilku miesięcy. Nie wiem, po co i o czym miałabym rozmawiać z pani
synem.
- Martwię się o
niego, a ty zawsze miałaś na niego taki dobry wpływ.
- To pewnie
dlatego potraktował mnie jak ostatnią kretynkę.
No, już. Powinna
właśnie rozkoszować się błogą satysfakcją, że udało się jej dogryźć idealnej
matce idealnego syna. Odczekała chwilę, ale nic takiego nie nadeszło. Zamiast
tego poczuła się jeszcze bardziej parszywie niż przez ostatnie kilka miesięcy.
- Posłuchaj,
nigdy nie pochwalałam tego, jak zachował się Andreas wobec ciebie. Możesz być
pewna, że powiedziałam mu o tym dość dobitnie.
- Niech sobie
pani oszczędzi tych zapewnień. W ogóle nie interesuje mnie już życie Andreasa,
ani to, co pani uważa. Po prostu chcę świętego spokoju. Chyba mogę tyle wymagać
po tym wszystkim?
- Możesz. – Claudia
Wellinger pokiwała twierdząco głową, ale nie wydawała się przekonana do końca.
Cholernie uparta, pieprzona rodzinka. – Tylko…ja naprawdę się o niego martwię,
coś się z nim dzieje. Coś niedobrego. Nagle zaczął mówić o rzuceniu skoków, ale
kiedy pytam o powód, tylko mnie zbywa. Gdybyś jednak mogła…
- Nie.
Matka Andreasa
westchnęła tylko, a Emilia doszła do wniosku, że całe to spotkanie było
dokładnie w stylu Wellingerów. Ni stąd, ni zowąd mają jakieś prośby i oczekują,
że cały świat rzuci wszystkie sprawy, by im pomóc. Szkoda, że to nigdy nie
działało w drugą stronę. I szkoda, że dopiero teraz nauczyła się im odmawiać.
- Nie zmienił
numeru- rzuciła jeszcze Claudia, po czym uścisnęła jej dłoń i ruszyła w stronę
ulicy parkową alejką. Zostawiając Emilię z narastającym niesmakiem, który czuła
niemal namacalnie.
To było doprawdy
żałosne.
Nie potrzebowała
już Andreasa Wellingera i jego problemów z samym sobą. Nie potrzebowała już
niczego, co miało z nim choćby maleńki związek, nie potrzebowała nocnych rozmów
przez telefon i sprzeczek kończących się w łóżku.
Nie potrzebowała
żadnej z tych rzeczy.
A przynajmniej
tak próbowała sobie wmówić.
***
Rok wcześniej.
Wellinger
uparcie twierdził, że „Goethe to antyczny pisarz, podobnie jak”- według jego
samego oczywiście- „Achilles i Hektor”. „Mistrza i Małgorzatę” umieszczał
gdzieś w renesansie, a Kafkę w baroku.
- Skąd ty tyle
wiesz, Emi?- zapytał tym swoim zachrypniętym głosem, pewnie jeszcze po niedawno
przebytej mutacji, pewny, że w ten sposób brzmi zawadiacko.
- Po pierwsze:
nie mów do mnie Emi. Nikt tak do mnie
nie mówi, jasne?
Pokiwał głową
niezbyt przekonująco.
- A po drugie:
książki. Mówi ci to coś? Takie papierowe coś, co można znaleźć w bibliotece,
księgarniach, a nawet- co pewnie wyda ci się niemożliwe- na półkach w domu.
Prychnął jak
mały, obrażony kociak i wbił nos w swój esej, na który dzień wcześniej naniosła
nieskończoną ilość poprawek. Skłamałaby, jeśli powiedziałaby, że mazanie
czerwonym długopisem po tych bazgrołach nie dało jej żadnej satysfakcji.
Przeciwnie- coś w środku niej się cieszyło, że ten zarozumialec jest jeszcze
głupszy, niż wygląda.
- Po prostu nie
mam na naukę tyle czasu, co ty.- Stwierdził po chwili, przygryzając końcówkę
długopisu. Jej długopisu. Pomyślała, że będzie go potem musiała wygotować, a
najlepiej od razu wyrzucić. – Raczej skupiam się na skokach.
- Więc na jaką
cholerę potrzebna ci matura?
Wzruszył
beztrosko ramionami. Jezu, jak on strasznie ją irytował. Ten jego powierzchowny
luz i spokój, jakby chciał pokazać całemu światu, że na niczym- poza tym chorym
sportem, oczywiście- wcale mu nie zależy.
- Dobrze mieć
jakieś wyjście awaryjne.
- Jak tak dalej
pójdzie, to twoje wyjście awaryjne zawali się jako pierwsze.
- Och, przestań,
Emi. Przecież nie jest aż tak źle. Przesadzasz- rzucił jakby od niechcenia, a
jej ciśnienie jakby skoczyło o 100% w górę. Co za perfidny, arogancki, pewny
siebie buc.
Gdyby nie to, że
dostawała od jego matki podwójną cenę za godzinę korepetycji, już dawno obiłaby
mu twarz słownikiem ortograficznym i zrezygnowała z tego biznesu. Zamiast tego
jednak dwa razy w tygodniu spędzała 60 minut siedząc przy biurku pełnym notatek
z niemieckiego razem z największą zakałą narodowego systemu edukacji.
Aż strach
myśleć, że pomyślnie przebrnął przez wszystkie jego szczeble.
- Jest fatalnie, Wellinger. Zdasz tę maturę
tylko wtedy, jeśli egzaminator zgubi własny mózg. Nawet nie chce ci się nauczyć
podanych na tacy notatek z lektur. Zamiast tego siedzisz tu jak totalny imbecyl
i jeszcze głupio się szczerzysz.
- Podobno jesteś
najlepszą uczennicą z naszego rocznika, a nie potrafisz przekazać mi żadnej
wiedzy.
Nie mógł mówić
tego na poważnie, prawda? Nie mógł być aż tak głupi, przecież to niemożliwe,
żeby ktoś był tak strasznie zapatrzonym w siebie debilem.
- Wyjdź, zanim
zrobię coś, czego będę żałowała- syknęła lodowatym głosem, zaciskając mocno
dłonie w pięści.
Spojrzał na zegarek,
wyraźnie niewzruszony jej gniewem, po czym pokiwał przecząco głową.
- Zostało nam
jeszcze 15 minut lekcji.
- Urlop na
żądanie! Wakacje! Ferie! Święta!- krzyknęła. – Zgłaszam najlepiej wszystko na
raz, a teraz się wynoś!
- Do zobaczenia
za tydzień.
Mrugnął do niej
okiem i zdążył zamknąć drzwi, zanim trafiła go wydaniem „Fausta” w grubej
oprawie.
***
Zdał tę
pieprzoną maturę.
Nie miała
pojęcia, jak to zrobił i ile było w tym jej zasługi, ale zrobił to.
A
ona za otrzymaną premię od sukcesu pojechała na wymarzone wakacje, więc w
ostatecznym rachunku chyba warto było się pomęczyć. To chyba wtedy całkiem
poprzestawiało mu się w już i tak niezbyt sprawnym mózgu.
Zaczęło
się od sms-a. Krótkiego, nienarzucającego, ale już podejrzanego.
„Może opijemy maturę jakąś dobrą kawą w
ten weekend?”
Miała
mu odpisać, żeby zajął się czymś pożytecznym, ale w końcu nie odpisała wcale-
zapomniała. Wypełniała masę papierów na studia, jednocześnie pracowała dorywczo
i naprawdę- Andreas Wellinger był ostatnim, o czym myślała.
A
może powinna. Może już wtedy powinna dac mu jasno do zrozumienia, że mimo tylu
przeciwieństw żadne tam z nich Ying i Yang. Może dzięki temu uniknęłaby
późniejszej katastrofy.
Natknęła
się na niego dokładnie tydzień później- przyszedł do kawiarni, w której
pracowała w czasie wakacji. Razem z kudłatym kurduplem, zapewne jego kolegą,
zamówili ciastka z bitą śmietaną, choć podobno muszą przestrzegać tylu
ograniczeń w diecie. Usiedli dokładnie naprzeciwko jej stanowiska i nawet nie
próbowali ukrywać swoich ciekawskich spojrzeń.
-
Piękne ciastka od pięknej kobiety. – Wellinger wyszczerzył się do niej, kiedy
przyniosła zamówienie do stolika. Wyraźnie był pewien, że ten komplement zwali
ją z nóg, ale ona nadal stała, przybierając jedynie jeszcze bardziej pogardliwy
wyraz twarzy.
-
Andi ma straszne szczęście w tych sprawach- westchnął jego kudłaty kolega i
poruszył znacząco brwiami. Chyba wszyscy z tego kręgu zainteresowań byli tak
samo odpychający.
-
Dobrze, że chociaż w tym, bo z resztą ewidentnie mu nie idzie.
Andreas
zarumienił się jak piwonia z ogródka babci Catii na wiosnę, a kudłacz
zarechotał. Do końca dnia nie mogła pozbyć się wrażenia, że to wcale nie koniec
starań Wellingera. Naprawdę ją to bawiło. Te jego nieporadne próby odegrania dorosłego
i poważnego faceta. Że też świat jest pełen takich stworzeń!
O
tym, że wcale się nie myliła, mogła się przekonać przez kilka następnych
miesięcy. Ciągle- niby przypadkiem- wpadała na Wellingera w „swojej” kawiarni,
pod uczelnią czy na ulicy. Niemal każda premiera w kinie oznaczała kolejnego
sms-a z propozycją wyjścia. Był cholernie uparty- to musiała przyznać. Miarka
przebrała się jednak w listopadzie, kiedy po ciężkim dniu marzyła jedynie o
śnie i ciepłym łóżku. Nie dostała tego dnia żadnej wiadomości, żadnego
telefonu, ani nawet nigdzie nie spotkała tej ofiary losu. Przez myśl przeszło
jej, że może w końcu sobie odpuścił.
Brawa
za naiwność roku.
Zaczęło
się mniej więcej o trzeciej w nocy. Najpierw coś walnęło w jej okno, a zaraz
potem jeszcze raz i kolejny. Zazwyczaj leżące nieopodal ogrodzenia szyszki były
świetną rozrywką dla dzieciaków, więc nie chciało się jej zwlekać z łóżka, by
znów je poganiać.
Ale
była noc. A dzieciaki na pewno nie szlajały się o tej porze po ulicach.
Właśnie
analizowała, czy najpierw zawałować śpiącą w pokoju obok Mie, czy dzwonić od
razu na policję, gdy usłyszała ten irytujący, parszywie przepity głos.
- Emihliija!
Co za palant. Co
za popierdolony, wkurwiający jak komar palant.
Powoli podeszła
do okna, chowając się za firanką, bo może jeśli jej nie zobaczy, po prostu
sobie pójdzie. Wstrzymała na chwilę oddech.
- Emihlijia!
A więc sobie nie
poszedł. W dodatku był bliski zbudzenia całego osiedla, więc otworzyła okno i
nieco się przez nie wychyliła.
- Czego tutaj chcesz,
skoczny menelu?
Zza pleców
Wellingera wyłonił się ten karłowaty kudłacz z kawiarni. Chwiali się obaj tak
samo, ale on przynajmniej miał się kogo trzymać. Gdyby to Andreas chciał się
opierać na nim, pewnie zmiażdżyłby go jak słoń mrówkę.
- Thyyyko nhie
menelu!- krzyknął kudłacz, zataczając niemal piruet.
- Wynoście się
stąd, zanim wezwę policję!
Te słowa
widocznie podziałały motywująco na Wellingera, bo gdy tylko je usłyszał, padł
na kolana, niczym do modlitwy i zawołał żałosnym głosem:
- Ja…ja…ja ciem
kchocham! Kchocham ciem, syszysz?
Oszalał. Widać
wóda wypaliła mu resztki tego, co tak zuchwale nazywał mózgiem. Emilia musiała
wziąć kilka głębokich oddechów, zanim odzyskała panowanie nad sobą. Nie mógł
mówić poważnie, prawda? Głupie gadanie po udanej imprezie. Zatrzasnęła okno
drążącymi dłońmi i usiadła na łóżku, zastanawiając się, co on sobie uroił. I
dlaczego gdzieś głęboko w niej coś jakby się uśmiechnęło.
To był
Wellinger, do jasnej cholery! Nieoczytany, niedouczony głupek!
Nie dane jej
było długo rozmyślać nad kolejnymi argumentami, bo kilka szyszek znów uderzyło
w okno. Tym razem otwarła je natychmiast, natychmiast też tego żałując.
- Emhi! Kfiaty
ci przyosłem!- wrzeszczał Wellinger, chwiejąc się na nogach i trzymając chyba
resztkami sił wyrwaną z ziemi choinkę. Koniec drzewka trzymał kudłacz, wyraźnie
przejęty całą sytuacją.
- Nie mów do
mnie „Emi”!- ryknęła wściekle i trzasnęła oknem.
Cała aż trzęsła
się ze złości. Mogłaby go teraz zabić, jeśli podwinąłby się jej pod rękę.
Żałosny typ!
Ale istniała też
przecież druga strona. Sama doskonale poczuła kiedyś smak jednostronnego
uczucia. Nic nie bolało równie mocno i nic nie wywlekało z człowieka jego
najbardziej żałosnej natury.
Pieprzony Wellinger.
Powtarzała to
sobie także następnego dnia, kiedy wpuściła go do mieszkania, tym razem z
różami w ręku.
- Przepraszam za
wczoraj- wymamrotał, wbijając wzrok w podłogę. Jak małe, nieposłuszne dziecko. –
Trochę za dużo wypiliśmy.
- Pamiętasz chociaż,
co wygadywałeś?
I znów się
zarumienił. To było takie zabawne!
- Pamiętam.
Westchnął cicho
i wyciągnął do niej rękę z bukietem kwiatów. Pachniały oszałamiająco, aż
zakręciło się jej w głowie.
- I wcale nie
kłamałem.
Otworzyła
szeroko oczy. Czuła, jakby zabrakło jej powietrza w płucach, zaczęła więc
przeraźliwie kaszleć, byle tylko przerwać ten dziwny moment. A kiedy wreszcie
odzyskała opanowanie- Wellinger zrobił coś, czego kompletnie się nie spodziewała.
Pocałunek był
nagły, gwałtowny i szybki. Mocno wpił się w jej wargi, obejmując ją w pasie,
jakby bał się, że go odepchnie. Ale tak się nie stało. I wcale nie dlatego, że
miała mniej sił, by się wyrwać. Chciała tego i kiedy to sobie uświadomiła,
ogarnęło ją przerażenie.
Dokładnie takie
samo ogarnęło ją następnego poranka, kiedy po przebudzeniu chcąc wyłączyć budzik, jej dłoń natrafiła na coś ciepłego i umięśnionego. Coś, co z pewnością
nie było budzikiem, a ramieniem Wellingera.
Wpadła po uszy.
***
Niczym zbity
psiak czekał na maleńki życzliwy gest, pochwalne słowo. W zimną, deszczową noc
o północy przyniósłby jej cały zestaw z McDonalda, nie zapominając nawet o
dołączonej zabawce. Coś na dobre się mu poprzestawiało, ale po pewnym czasie
nie potrafiła już tego nie doceniać. Chyba nikt nigdy wcześniej nie starał się
o nią w ten sposób i nie okazywał na każdym kroku, jak bardzo mu zależy.
To
zaimponowałoby każdej dziewczynie.
A że Emilia do
tej pory w swoim miłosnym życiu natrafiała tylko na nieodwzajemnione przez tę
drugą stronę zauroczenia- w końcu całkiem się poddała. Wpuściła Andreasa do
swojego życia i tylko Bóg jeden raczy wiedzieć, jak później wiele razy przeklinała
się za ten moment.
Uwielbiała
poniedziałki. To wtedy zazwyczaj Andreas wracał ze zgrupowań i czekał na nią
pod uczelnią. Zawsze od rana czuła to specyficzne podekscytowanie i wciskała
się w sukienkę, którą tak bardzo lubił, a której kołnierzyk gryzł ją w szyję. Mieli
setki takich małych rytuałów i przyzwyczajeń. Potrafiła- na przykład-
rozpoznać, że czeka na nią w pokoju jedynie po kokosowym zapachu jego szamponu.
Czasem zdawało się jej, jakby był w jej życiu od zawsze, jakby wpasował się w
nie idealnie.
Ale może to głównie ona musiała się wpasować.
Weekendy były
prawie zawsze takie same. Zwłaszcza w zimie. Jedynej zimie, w którą byli razem.
Rano rozmawiali przez telefon, zazwyczaj o porze, która dotąd była dla niej
nieludzka. Tak, by potem on mógł iść na śniadanie i odbywać cały ten swój etap
przygotowań do konkursu.
- Podporządkowałaś
mu wszystko. – Stwierdziła kiedyś Mia, przyjaciółka jeszcze z podstawówki. – To
strasznie głupie.
Problem w tym,
że Emilia doskonale o tym wiedziała. Wiedziała też, że zanim związała się z
Andreasem, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła. Najbardziej ceniła
swoją niezależność, ale okazała się ona zupełnie nieprzydatna, gdy wreszcie
komuś zaczęło na niej zależeć. Gdy ktoś zaakceptował ją z jej wybuchami złości,
irytującym otoczenie perfekcjonizmem i zmiennymi nastrojami. Wtedy
dotychczasowe poglądy uległy całkowitej zmianie. Ale zdawała sobie z tego
sprawę, nie oszukiwała się, że nadal jest tą samą Emilią Wieser, co kiedyś. Nie
było też tak by Andreas nie dawał nic od siebie. Choć na samym początku
okropnie się tego bała. Miała wrażenie, że po tym czasie, kiedy ciągle go
odrzucała, a on musiał tak bardzo starać- odpuści. Ale tak się nie stało. Poza
tym jej życie było znacznie mniej zorganizowane i znacznie łatwiej, było wprowadzić
w nim zmiany. Dlaczego miałaby nie ustąpić czemuś dla miłości?
Nic zatem nie
mogło odebrać jej pewności, że zaczęła najlepszy etap swojego życia.
***
W
błogim szczęściu żyła dokładnie do końca zimowego sezonu w skokach
narciarskich. I tak jak na początku wcale nie potrzebowała Andreasa, tak w
tamtym momencie nie wyobrażała sobie bez niego życia. A on właśnie wtedy stwierdził,
że ich relacja dłużej „nie ma sensu”.
-
Muszę w całości poświęcić się skokom- stwierdził pewnego marcowego wieczoru,
gdy siedzieli razem na ciasnej ławce. – To nie twoja wina, Emi, pamiętaj.
Dwoma
zdaniami przekreślił szmat wspólnego czasu, setki przegadanych godzin,
wszystkie nieprzespane, namiętne noce i jej zaangażowanie. Przekreślił ją samą,
oznaczył jako punkt, który może przeszkodzić mu w wymarzonym sukcesie. Nigdy
wcześniej i nigdy później nie czuła się tak bardzo upokorzona.
-
Jesteś dalej takim samym gówniarzem, Wellinger. – Odpowiedziała po długiej
chwili milczenia, usilnie zaciskając piekące od gromadzących się łez powieki.
Nie mogła być aż tak żałosna. – Wracaj do swojego skocznego, mało wymagającego
światka i nadal się baw.
Wtedy
widziała go po raz ostatni. Przez następne kilka miesięcy unikała miejsc, w
których mogłaby go spotkać, informacji sportowych i portali społecznościowych.
Wykasowała go ze swojego życia zupełnie tak, jak zrobił to on sam.
***
Nie
spotkała się z nim, bo tęskniła. Nie zrobiła też tego dla jego matki, ani
dlatego, że bała się o niego. Równie dobrze, mógłby od razu wskoczyć pod
rozpędzony pociąg i nie zrobiłoby to na niej żadnego wrażenia.
Spotkała
się z nim przez zwyczajną ciekawość.
-
Podobno coś jest u ciebie nie tak.
Przeczesał
palcami swoje jasne włosy i wzruszył nieznacznie ramionami. Nie zmienił się
nawet odrobinę. Nadal był tym samym, parszywym Wellingerem.
-
Czasami po prostu żałuję.
Nie mów tego! Nie mów tego, skończony
imbecylu!-
Błagała w myślach, nie potrafiąc jednocześnie wydusić z siebie ani jednego
słowa. Scena godna najgorszych komedii romantycznych.
-
Tyle się o ciebie starałem, a potem zachowałem się jak dzieciak. Wydawało mi
się, że…- Zaśmiał się, ale takim ironicznym śmiechem, że aż przeszły ją
dreszcze. – Wydawało mi się, że skoki w zupełności mi wystarczą.
Wbiła
mocno paznokcie w swoją dłoń, nie czując jednak żadnego bólu. W ogóle nie czuła
nic, jakby siedziała obok Andreasa jedynie ciałem. Myśli krążyły po jej głowie
okropnie szybko i żałowała, że tutaj przyszła.
-
Ale nie wystarczają. I…- Andreas przesunął się bliżej. Niebezpiecznie blisko. –
Emi, tak bardzo cię przepraszam. Spróbuj mi wybaczyć i może damy radę znów…
-
Nie wierzę, że możesz być tak głupi.
Wstała.
Nawet się nie zachwiała. Jak silna, niezależna kobieta, którą kiedyś była i
którą zawsze chciała być. Rzuciła w jego stronę pełne pogardy spojrzenie i
pewnym, szybkim krokiem odeszła w przeciwną stronę. W pewnym momencie zaczęła
biec, jakby to miało w czymś jej pomóc, walcząc ze spływającymi po twarzy
gorącymi łzami.
Cholerny Andreas Wellinger zepsuł ją na
całe życie.
___________________________________________________
Wiadomo, kto był inspiracją.
:*