poniedziałek, 26 grudnia 2016

-7- Last Christmas I gave you my heart




***


Poczuł się wyjątkowo parszywie, kiedy wypakował z samochodu Severina swoje bagaże i kiedy torba z nartami o mało nie przygniotła go do ziemi.
Brawo, Richard. Jesteś w znakomitej formie przed Turniejem Czterech Skoczni.
I nie chodziło o to, że konkurs w Engelbergu, który już od dawna oznaczał sobie jako pewny moment przełomu, skończył się tak jak większość w ostatnim czasie- przeciętnie aż do bólu. Nie chodziło nawet o spojrzenie Schustera, które posyłał temu, kto przekraczał granicę możliwych rozczarowań i które wczorajszego wieczoru po zakończonej finałowej serii było adresowane wyraźnie do niego samego. Wszystko to bowiem Richard potrafił sobie skutecznie ułożyć w głowie. A przynajmniej na tyle skutecznie, by to nie kłuło go od środka tak nieznośnym bólem, jak ten teraz.
- To jak, na pewno nie skorzystasz z naszego zaproszenia?- Severin zamknął bagażnik samochodu i stanął obok. Richard nienawidził, kiedy kumpel przybierał ten współczująco-pocieszający ton głosu. Sev był tak poczciwym człowiekiem, że czasem aż przyprawiał go o wyrzuty sumienia.
- Daj spokój- mruknął niezbyt przekonująco. Znakomicie zdawał sobie jednak sprawę, że nie może być aż tak żałosny i wbić się na święta do świeżo poślubionego małżeństwa. – To wasze pierwsze wspólne święta z Caren, poza tym jadę do rodziców. Znasz przecież moją matkę.
Severin wbił w niego podejrzliwe spojrzenie, jakby prześwietlił go rentgenem i dokładnie wiedział, że wcale nie wybiera się na święta do rodzinnego domu. A przynajmniej tak zaplanował sobie jakiś czas temu, nie mając ochoty na użalanie się matki i wszystkich ciotek nad jego nieszczęśliwym i samotnym życiem. I nad tym, że od dłuższego czasu właściwie mało co mu w tym samotnym życiu wychodzi.
- Jak chcesz, ale pamiętaj, że w razie czego możesz wpadać. Może nie o każdej porze, bo jednak Caren i ja…- Tutaj Severin zarumienił się niczym pensjonarka i podrapał po i tak rozczochranych już włosach. – Mamy pewne plany. Ale czuj się zaproszony.
Jasne. Już miał przed oczami gruchających do siebie Freundów i siebie samego po drugiej stronie stołu, postawionego niczym świąteczna ozdoba. Poza tym doskonale wiedział, że Severin robi to z czystej przyjacielskiej troski. I po tym jak musiał wysłuchiwać jego własnych miłosnych żalów- Richard wcale mu się nie dziwił.
Też zaczynał się o siebie martwić.
- Będę pamiętał, a teraz się zbieraj, bo Caren pewnie stoi już przyssana do szyby i wypatruje cię od kilku godzin.
Severin ponownie się mu przyjrzał, ale zbył go najbardziej przekonującym uśmiechem, na jaki w tamtym momencie było go stać. Proszę bardzo. Jeśli tylko chciał, potrafił być jak niezależny, pogodzony z losem facet. A nie jak rozmemłane, ciepłe kluchy.
Chyba dość już gardzenia samym sobą. Być może każde wydarzenie jest zaplanowane z góry przez los i nie można go uniknąć. Być może więc historia jego i Evy również była już dawno ustalona.
Tak byłoby znacznie prościej, bo mógłby przestać się obwiniać.
I wreszcie zapomnieć.


***
  
Pół roku wcześniej.


- Niczego nie rozumiesz.
Zacisnął mocno dłonie w pięści, powstrzymując się ostatkiem sił, by nie uderzyć nimi w ścianę. Miał ochotę wrzeszczeć, tupać i odstawiać inne sceny, byle tylko Eva zmieniła zdanie. Coraz lepiej docierało jednak do niego, że niepotrzebnie robi sobie głupie nadzieje.
Ona już dawno zdecydowała za nich oboje.
- Posłuchaj, Richard, przecież to nic takiego. – Eva wplotła palce w jego włosy i uśmiechnęła się pocieszająco. – Tysiące związków przez jakiś czas funkcjonuje na odległość i nikt nie robi z tego wielkiego dramatu.
- Mówisz o tym tak spokojnie, jakby to było jakieś pieprzone sto kilometrów, a nie osiem tysięcy. I jakby to było sąsiednie miasto, a nie inny kontynent!- pod koniec jego spokojny dotąd głos zamienił się w krzyk i z tego powodu czuł się jeszcze bardziej żałośnie.
Tyle, że to ta sytuacja była wybitnie parszywa.
Po raz pierwszy w życiu miał pewność, że jest w związku, który więcej mu daje, niż zabiera. Z osobą, na którą zawsze mógł liczyć i której ufał, jak nigdy nikomu wcześniej. Eva okazała się brakującym elementem układanki i wydawało się mu, że był dla niej tym samym. To dlatego pozwolił sobie na daleko sięgające plany, na marzenia, które znacznie wykraczały poza te relacje, które nawiązywał do tej pory.
Tymczasem ona tak po prostu oznajmiła mu, że wyjeżdża na dwuletnie stypendium do Nowego Jorku.
Oznajmiła.
Nie zapytała, co o tym sądzi.
Nawet nie miała wątpliwości.
Po prostu zadecydowała i go o tym poinformowała.
- Richie…- westchnęła cicho.
Przeklął w myślach, kiedy to usłyszał. Tylko ona mogła tak do niego mówić. Tylko wypowiedziana jej głosem ta nazwa nie doprowadzała go do furii. I teraz boleśnie uświadomił sobie, że przez następne 24 miesiące usłyszy ją jedynie przez telefon.
- To dla mnie duża szansa, przecież wiesz. Zawsze marzyłam o tej szkole fotografii i nie mogę tak po prostu przekreślić swoich marzeń tylko dlatego, że ty…
- Że ja co?
- Że nie chcesz mnie zrozumieć!
Zaśmiał się. Nie powinien tego robić. Doskonale wiedział, jak Eva nienawidziła, kiedy tak reagował na trudne sytuacje. I być może dlatego to zrobił.
- Przecież do tej pory i tak nie spędzaliśmy ze sobą każdego dnia. Twoje wyjazdy na zawody, zgrupowania; gdyby to podliczyć, różnica dni spędzonych na rozłące nie wyszłaby taka duża.
- To głupi argument.
Tym razem to Eva zaśmiała się, ale nie było w tym śmiechu ani krzty jej codziennej wesołości. Był raczej przepełniony ironią i czymś, co sprawiło, że poczuł nieprzyjemne zimno.
- Nie, to bardzo dobry argument. Uważasz, że twoja kariera jest ważniejsza? Że ty masz prawo się realizować, ciągle wyjeżdżać, a ja mam wiernie trwać u twojego boku?
- Wiesz, że nie o to mi chodzi!
 Potargał swoje i tak rozczochrane już włosy i usiadł na niewygodnym, kuchennym krześle, jakby zaczynał tracić grunt pod nogami.
- To są dwa lata. Nie możemy przewidzieć, co się w tym czasie stanie, jak to wszystko się potoczy.
- Bo ty wolisz stać w miejscu. W tym tkwi problem.
- Co?
Wbił w nią zdezorientowane spojrzenie, ale ona jedynie prychnęła wyraźnie poirytowana.
- Nie chcesz niczego zmieniać. Ułożyłeś sobie jakiś swój głupi plan i uważasz, że jest tak doskonały, że nie należy go zmieniać. Oczywiście uwzględniłeś w nim skoki, nawet jeśli dalej…
Zamilkła i pokręciła zrezygnowana głową. Ale Richard doskonale wiedział, co miała na myśli.
- Nawet jeśli dalej będę tylko kolejnym przeciętniakiem, tak?
- Ty to powiedziałeś.
- Ale ty tak myślisz.
Nie skomentowała ostatniego zarzutu. Pewnie nie potrafiła w tamtym momencie wymyślić przekonującego kłamstwa.
- Wyjeżdżam. Nie odpuszczę tej szansy.
- Świetnie. Możesz jechać i nawet już nie wracać.
Nie przemyślał tych słów. Ich sens dotarł do niego dopiero wtedy, gdy je wypowiedział i gdy było już za późno. Wiedział, że już nigdy nie zapomni wyrazu jej twarzy, szklących oczu i drżących dłoni, w których ściskała szybko spakowaną, materiałową torbę.
- Nieporadny, przegrany karzeł!- wrzasnęła jeszcze, zanim zatrzasnęła z hukiem drzwi.
- Kopnięta desperatka!
I naprawdę to zrobiła. Wyjechała, choć wydawało się mu to jedynie mało śmiesznym żartem.


***

To miały być jego pierwsze od dwóch lat święta bez Evy. I tak jak przez te dwa lata nie mógł doczekać się końca konkursów w Engelbergu i tylko czekał na powrót do Niemiec- tak tym razem miał ochotę wziąć swoje bagaże i jechać od razu do Obestdorfu. Byle tylko ominąć tę przepełnioną radością i miłością atmosferę, setki romantycznych filmów w telewizji i świąteczne piosenki.
Mieszkanie wydawało mu się jeszcze bardziej puste niż zazwyczaj, ale zaczynał przekonywać samego siebie, że to lepiej. Zamierzał spędzić te kilka dni w całkowitym spokoju, bo wcześniej wcisnął rodzinie genialne kłamstwo, że już jutro musi jechać na zgrupowanie przed turniejem. Mama rozpaczała, jakie to ma ciężkie życie, ojciec przez telefon nie wydawał się tak przekonany.
Bo rzeczywiście trudno było uwierzyć w zgrupowanie rozpoczynające się 26. grudnia.
Ale mogli sobie myśleć, co tylko chcieli. Najważniejsze, że tym samym uniknął zbiorczego, rodzinnego użalania się nad jego samotnością i przedstawiania mu kolejnych świetnych kandydatek na życiowe partnerki.
Nigdy nie rozumiał tego całego zamieszania wokół świąt. Co to za problem przynieść z piwnicy choinkę, powiesić na niej trochę plastikowego badziewia i postawić ją w kącie pokoju?
Eva twierdziła, że to wyższa sztuka. Jej choinka musiała być najpiękniejsza.
Zamierzał po prostu wypocząć, unikając tym samym tego wszystkiego, co jedynie przypominałoby mu o Evie Piątek.
Zalał wodą kubek z chińską zupką i siorbiąc (Eva zawsze się o to czepiała!), upił kilka łyków. Może nie było to świąteczne ciasto mamy, ale radził sobie całkiem nieźle.
Popatrzył krytycznym wzrokiem na stojący w rogu pokoju regał z książkami. To byłoby idealne miejsce na choinkę, bo nie zamierzał ( jak przez ostatnie dwa lata) ustawiać jej tuż obok okna.
Przesunąć regał. Banał.
Chwycił za środkową półkę i pociągnął jak najmocniej, ale ten cholerny mebel nawet nie drgnął.
Prychnął. Coś takiego nie mogło mu przeszkodzić.
Odsunął go trochę od ściany i miał zamiar delikatnie popchnąć. Nie przemyślał tego jednak, bo kiedy tylko to zrobił, z regału wypadły wszystkie książki, niczym śnieżna lawina.
W porę się odsunął i nie oberwał żadnym tomiszczem.
Oczywiście. Książki Evy, których nie zdążył się jeszcze pozbyć, choć początkowo zamierzał je rytualnie spalić.
Teraz jednak regał był o wiele lżejszy i z łatwością przesunął go na drugi koniec pokoju. Książki zebrał do kilku worków na śmieci i położył przy drzwiach.
Ojciec będzie miał czym palić w kominku.
Mniej wysiłku kosztowało go wytaszczenie z piwnicy choinki, bo przezornie zdecydował się na windę. Może i pierwsze piętro pozornie nie mogło mu sprawić problemów, ale choinka- jak na złość- też była kupiona przez Eve.
Losu lepiej nie kusić.
Jedynie postawił drzewko, a już czuł, jakby w każdym zakamarku ubrania miał plastikowe, zielone igiełki.
Otworzył kartonowe pudło pełne kolorowych bombek, od których aż zakręciło mu się przed oczyma i dotarło do niego, najtrudniejsze miał dopiero przed sobą. Nie chciał, by jego niezależna choinka singla wypadła gorzej niż jej poprzedniczki.
Chciał, żeby była znacznie ładniejsza.
Starannie dobrał kolory i udekorował dolną część choinki. Efekty były naprawdę zadowalające i własna matka byłaby z niego dumna. Problem pojawił się, kiedy zmierzał ku coraz wyższym gałęziom. Nie przewidział tego.
Albo raczej nie chciał o tym nawet myśleć, bo to wybitnie zalatywało żałosnością.
Eva uparła się przecież na możliwie najwyższą choinkę.
Przeklął na cały głos. Na jaką cholerę właściwie potrzebny mu ten badyl? Chciał przekonać samego siebie, że tak świetnie sobie radzi bez niej?
Brawo, Richard, geniuszu.
Przesunął stojące przy biurku krzesło obrotowe jak najbliżej na wpół ubranej choinki i chwycił w zęby kilka bombek. Plan idealny.
A przynajmniej tak myślał, dopóki jakimś cudem krzesło nagle nie odjechało, a on chcąc się ratować przed upadkiem- chwycił się jedynej możliwej podpory.
Czyli choinki.
Musiało mocno jebnąć o podłogę, bo kiedy jeszcze leżał pomiędzy bombkami, przygnieciony kłującymi gałęziami, upierdliwa sąsiadka z dołu waliła kijem od mopa w sufit.
Może jeśli odpukałby jej sygnał S.O.S, to przybiegłaby z pomocą.
- Osz. Ja. Pierdole. – mruknął sam do siebie, kiedy wreszcie udało się mu wygrzebać spod całej tej świątecznej katastrofy. Mało brakło, a turniej straciłby największą gwiazdę.
Nie miał zamiaru podnosić tej przeklętej choinki. Mogła sobie tak leżeć nawet do końca tych pieprzonych świąt. W ogóle nie miał już zamiaru robić niczego związanego ze świętami.
Kładł się spać z przekonaniem, że właśnie tak będzie najlepiej.


***


Mógł przewidzieć, że jego kolejny plan ulegnie całkowitej destrukcji. Mógł przewidzieć, że kiedy zaplanował sobie spanie do południa, coś lub ktoś go obudzi. I to w najlepszym momencie snu, kiedy odbierał kryształową kulę z rąk klęczącego przed nim pokornie Prevca.
Sturlał się z łóżka i z zamkniętymi oczami doczłapał do słuchawki domofonu.
- Richie?
Niech to szlag. Niech to szlag. Niech to szlag!
- Eeeeeeee- mruknął zaskoczony, bo zupełnie nie wiedział, jak wywinąć się z tej sytuacji. – Co ty tu robisz, Sev?
- Prezenty roznoszę, matole, skoro tak głupio się pytasz, a teraz otwórz drzwi.
Przez krótki moment rozważał, czy po prostu tego nie robić. Miałby upragniony święty spokój i nie musiałby się tłumaczyć z tego świątecznego pobojowiska w salonie. Ale nie mógł tak postąpić z człowiekiem na wskroś dobrym. Czyli z Severinem.
Otworzył drzwi do mieszkania, zanim jeszcze usłyszał dzwonek, ale nie spodziewał się, zobaczyć przed nimi Caren, którą Severin trzymał za rękę.
Świetnie. Co innego skompromitować się przed kumplem, który podczas mieszkania w jednym pokoju niejednokrotnie pomagał szukać mu zaginionych majtek, a co innego przed jego żoną. Która w dodatku i tak nie miała o nim najlepszego zdania.
- Nie jesteś u rodziców? – zapytał Severin, kiedy weszli do mieszkania i znów wbił w niego ten swój mądry wzrok.
- Właśnie tam jadę.
- Jasne.
- Naprawdę. Jestem już spakowany, rodzina na mnie czeka, także przepraszam, ale chyba musicie…
Severin pokręcił rozbawiony głową.
- Błagam, nigdy nie potrafiłeś kłamać. Caren przekonała mnie, że powinniśmy tu przyjechać, zgarnąć cię i zabrać do nas na święta.
- Wielkie dzięki, ale radzę sobie doskonale.
To było nawet wiarygodne, dopóki stali w przedpokoju i nie widzieli wczorajszej katastrofy. Aż sam by sobie uwierzył.
- Ubrałem choinkę, mam pełno żarcia. Idealne święta idealnego singla.
Zanim się zorientował Caren przemknęła obok niego, a zaraz za nią Severin. Cóż, daleko nie zaszli, porażeni ogromem tragedii.
- Co to…?
- Moje życie w małej metaforze.
Zabrzmiało naprawdę poważnie i mądrze. Aż sam był pod wrażeniem. Państwo Freund chyba też byli, bo Severin poklepał go pocieszająco po ramieniu, zupełnie jak po ostatnim zawalonym konkursie.
- Jedź do nas, co? Upiekłam ciasteczka, będą moi znajomi. – Caren przybrała spokojny ton głosu, niczym opiekunka nadpobudliwego dziecka.
Był im wdzięczny za tę troskę, ale jednocześnie zaczynał się czuć jak jakieś zagrożone wyginięciem zwierze.
- Lepiej pojadę do rodziców. Nie wyszło mi to samotne świętowanie, a przynajmniej biedna mutti będzie zadowolona.
- Jesteś pewien?
Westchnął i kiwnął potakująco głową. Chyba naprawdę nie miał innego wyjścia. Pogra z ojcem w karty, wysłucha po raz setny opowieści ciotki i jakoś to będzie. Severin i Caren nie wyglądali na przekonanych, kiedy wychodzili, ale chyba musieli mu uwierzyć.
Zebrał kilka najpotrzebniejszych rzeczy i już miał wyjść z mieszkania, kiedy znów dzwonek domofonu rozniósł się po mieszkaniu.
- Czego zapomniałeś, Sev?- zapytał odruchowo, ale po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
- Richie…
Chyba oszalał. Wczorajszy upadek widać poprzestawiał mu ostatnie sprawne obszary mózgu. To nie mogła być ona.
Jakby chcąc przekonać samego siebie, zbiegł po schodach na sam dół i z hukiem otworzył wejściowe drzwi. Spodziewał się, że nikogo to nie będzie. Że to tylko jakiś głupi żart.
Ale to była Eva.
Miała o wiele krótsze, jaśniejsze włosy i smutniejszy uśmiech, niż zapamiętał, ale to była ona.
- Wróciłaś?
Odgarnęła z twarzy przylepione płatki śniegu, który zaczął sypać i przestąpiła z nogi na nogę, tym samym zbliżając się do niego.
- Nie na stałe. Przyjechałam na…- zawahała się. – Na święta. Do ciebie.
- Do mnie?
- Ja już nie mogę, Richie. Bez ciebie nic nie mogę, palancie. Myślałam, że potrafię, ale przez te sześć miesięcy było tylko coraz gorzej.
Roześmiał się na cały głos. Tak swobodnie i radośnie, jak od dawna nie potrafił. Eva krzyknęła zaskoczona, kiedy podniósł ją i zakręcił się w kółko.
- Ty agresywno furiatko, nawet nie wiesz, jak tęskniłem.
Wreszcie mógł poczuć jej miękkie usta, teraz niemal lodowate i zimne policzki w swoich dłoniach.
- Zostało mi jeszcze półtora roku stypendium.
- To tylko półtora roku- szepnął jej do ucha i zamknął ją w swoich ramionach. – Teraz już wiemy, że warto będzie czekać.

__________________________________________________

Pozwolicie, że tego nie skomentuję xD

piątek, 4 listopada 2016

-6- He was my whole world.








***


Naprawdę nie miała pojęcia, dlaczego tu przyjechała. Dlaczego podjęła jedną z najgłupszych decyzji swojego życia i dlaczego nie miała na tyle odwagi, by po prostu wstać z drewnianej, niewygodnej ławki i iść jak najdalej przed siebie.
Emilia Wieser przestała rozumieć samą siebie.
Rozdrapywanie na nowo dopiero co zabliźnionych ran nie mogło być dobrym pomysłem. Na pewno nie było. Ale kiedy zobaczyła na ekranie telefonu sms-a z tym jednym z pozoru nic nieznaczącym pytaniem- „Możemy się spotkać?”- poczuła, że nie potrafi odmówić. To było wbrew wszelkim powszechnym zasadom. Nie zbliżaj się do ognia, bo cię oparzy, nie uruchamiaj na nowo czegoś, co tylko bolało i takie tam. Ona postąpiła zupełnie odwrotnie i była niemal pewna, że jeszcze będzie tego mocno żałować.
- Ślicznie wyglądasz, Emilio.
Najpierw usłyszała ten poważny jak zawsze, opanowany głos, a zaraz potem do jej nozdrzy dotarły mocne, słodkie perfumy. Spojrzała na kobietę, która usiadła obok niej, po czym uścisnęły sobie ręce w krótkim, dość oschłym geście. Claudia Wellinger prawie się nie zmieniła. No, może w okolicach skroni przybyło jej parę siwych włosów, ale komu nie przybyłoby przez takiego syna.
Stop.
Zdecydowanie nie powinna teraz o nim myśleć.
- Jak studia? Udało ci się znaleźć dobre miejsce do praktyk? Wiem, jak ci na tym zależało i…
- Nie rozumiem, po co pani do mnie napisała. – przerwała, zanim tamta zdążyła wejść w ten swój rytm, który pozwalał jej na nieskończony monolog.
Claudia westchnęła cicho i poprawiła kołnierzyk płaszcza, jakby strzepywała z niego niewidzialny brud.
- Chodzi o Andreasa- wypaliła po dłuższej, nieznośnej chwili ciszy.
Mimo ogromnych starań, Emilia parsknęła śmiechem. Bo to doprawdy było śmieszne. Nie zaskakujące, nie dziwne, a jedynie ś m i e s z n e. W gruncie rzeczy spodziewała się takiej odpowiedzi. Nie spotkały się przecież ze zwykłej tęsknoty czy też przyjaźni.
- Chciałabym…- Claudia mięła w dłoniach jedwabną apaszkę, jakby się denerwowała. A przecież ona nigdy, nigdy nie traciła opanowania. – Chciałabym, żebyś z nim porozmawiała.
Teraz dopiero absurd całej tej sytuacji na dobre dotarł do Emilii i śmiała się już na cały głos. Kilkoro ludzi spacerujących parkowymi uliczkami obróciło się w ich stronę z zaciekawionymi spojrzeniami, a Claudia Wellinger była wyraźnie zdezorientowana.
- Chwileczkę- wydusiła z siebie wreszcie Emilia, łapiąc głęboki oddech pomiędzy jednym a drugim chichotem. – Pani naprawdę chcę, żebym się spotkała z Andreasem i z nim porozmawiała?
- Tak.
Okey, to co początkowo wydawało się jedynie niezłym absurdem, teraz zaczynało być realne i zarazem przerażające. Bo tak się ciekawie składało, że Andreas Wellinger był ostatnią osobą na świecie, z którą Emilia miała ochotę się widzieć. Nawet gdyby w Ziemię uderzył jakiś cholerny meteoryt i zginęliby wszyscy oprócz Wellingera i jej- wolałaby dożyć kresu swoich dni w towarzystwie gruzów i ruin, niż patrzeć na jego twarz.
- Nie jesteśmy razem od kilku miesięcy. Nie wiem, po co i o czym miałabym rozmawiać z pani synem.
- Martwię się o niego, a ty zawsze miałaś na niego taki dobry wpływ.
- To pewnie dlatego potraktował mnie jak ostatnią kretynkę.
No, już. Powinna właśnie rozkoszować się błogą satysfakcją, że udało się jej dogryźć idealnej matce idealnego syna. Odczekała chwilę, ale nic takiego nie nadeszło. Zamiast tego poczuła się jeszcze bardziej parszywie niż przez ostatnie kilka miesięcy.
- Posłuchaj, nigdy nie pochwalałam tego, jak zachował się Andreas wobec ciebie. Możesz być pewna, że powiedziałam mu o tym dość dobitnie.
- Niech sobie pani oszczędzi tych zapewnień. W ogóle nie interesuje mnie już życie Andreasa, ani to, co pani uważa. Po prostu chcę świętego spokoju. Chyba mogę tyle wymagać po tym wszystkim?
- Możesz. – Claudia Wellinger pokiwała twierdząco głową, ale nie wydawała się przekonana do końca. Cholernie uparta, pieprzona rodzinka. – Tylko…ja naprawdę się o niego martwię, coś się z nim dzieje. Coś niedobrego. Nagle zaczął mówić o rzuceniu skoków, ale kiedy pytam o powód, tylko mnie zbywa. Gdybyś jednak mogła…
- Nie.
Matka Andreasa westchnęła tylko, a Emilia doszła do wniosku, że całe to spotkanie było dokładnie w stylu Wellingerów. Ni stąd, ni zowąd mają jakieś prośby i oczekują, że cały świat rzuci wszystkie sprawy, by im pomóc. Szkoda, że to nigdy nie działało w drugą stronę. I szkoda, że dopiero teraz nauczyła się im odmawiać.
- Nie zmienił numeru- rzuciła jeszcze Claudia, po czym uścisnęła jej dłoń i ruszyła w stronę ulicy parkową alejką. Zostawiając Emilię z narastającym niesmakiem, który czuła niemal namacalnie.
To było doprawdy żałosne.
Nie potrzebowała już Andreasa Wellingera i jego problemów z samym sobą. Nie potrzebowała już niczego, co miało z nim choćby maleńki związek, nie potrzebowała nocnych rozmów przez telefon i sprzeczek kończących się w łóżku.
Nie potrzebowała żadnej z tych rzeczy.
A przynajmniej tak próbowała sobie wmówić.

***

Rok wcześniej.

 
Wellinger uparcie twierdził, że „Goethe to antyczny pisarz, podobnie jak”- według jego samego oczywiście- „Achilles i Hektor”. „Mistrza i Małgorzatę” umieszczał gdzieś w renesansie, a Kafkę w baroku.
- Skąd ty tyle wiesz, Emi?- zapytał tym swoim zachrypniętym głosem, pewnie jeszcze po niedawno przebytej mutacji, pewny, że w ten sposób brzmi zawadiacko.
- Po pierwsze: nie mów do mnie Emi. Nikt tak do mnie nie mówi, jasne?
Pokiwał głową niezbyt przekonująco.
- A po drugie: książki. Mówi ci to coś? Takie papierowe coś, co można znaleźć w bibliotece, księgarniach, a nawet- co pewnie wyda ci się niemożliwe- na półkach w domu.
Prychnął jak mały, obrażony kociak i wbił nos w swój esej, na który dzień wcześniej naniosła nieskończoną ilość poprawek. Skłamałaby, jeśli powiedziałaby, że mazanie czerwonym długopisem po tych bazgrołach nie dało jej żadnej satysfakcji. Przeciwnie- coś w środku niej się cieszyło, że ten zarozumialec jest jeszcze głupszy, niż wygląda.
- Po prostu nie mam na naukę tyle czasu, co ty.- Stwierdził po chwili, przygryzając końcówkę długopisu. Jej długopisu. Pomyślała, że będzie go potem musiała wygotować, a najlepiej od razu wyrzucić. – Raczej skupiam się na skokach.
- Więc na jaką cholerę potrzebna ci matura?
Wzruszył beztrosko ramionami. Jezu, jak on strasznie ją irytował. Ten jego powierzchowny luz i spokój, jakby chciał pokazać całemu światu, że na niczym- poza tym chorym sportem, oczywiście- wcale mu nie zależy.
- Dobrze mieć jakieś wyjście awaryjne.
- Jak tak dalej pójdzie, to twoje wyjście awaryjne zawali się jako pierwsze.
- Och, przestań, Emi. Przecież nie jest aż tak źle. Przesadzasz- rzucił jakby od niechcenia, a jej ciśnienie jakby skoczyło o 100% w górę. Co za perfidny, arogancki, pewny siebie buc.
Gdyby nie to, że dostawała od jego matki podwójną cenę za godzinę korepetycji, już dawno obiłaby mu twarz słownikiem ortograficznym i zrezygnowała z tego biznesu. Zamiast tego jednak dwa razy w tygodniu spędzała 60 minut siedząc przy biurku pełnym notatek z niemieckiego razem z największą zakałą narodowego systemu edukacji.
Aż strach myśleć, że pomyślnie przebrnął przez wszystkie jego szczeble.
- Jest fatalnie, Wellinger. Zdasz tę maturę tylko wtedy, jeśli egzaminator zgubi własny mózg. Nawet nie chce ci się nauczyć podanych na tacy notatek z lektur. Zamiast tego siedzisz tu jak totalny imbecyl i jeszcze głupio się szczerzysz.
- Podobno jesteś najlepszą uczennicą z naszego rocznika, a nie potrafisz przekazać mi żadnej wiedzy.
Nie mógł mówić tego na poważnie, prawda? Nie mógł być aż tak głupi, przecież to niemożliwe, żeby ktoś był tak strasznie zapatrzonym w siebie debilem.
- Wyjdź, zanim zrobię coś, czego będę żałowała- syknęła lodowatym głosem, zaciskając mocno dłonie w pięści.
Spojrzał na zegarek, wyraźnie niewzruszony jej gniewem, po czym pokiwał przecząco głową.
- Zostało nam jeszcze 15 minut lekcji.
- Urlop na żądanie! Wakacje! Ferie! Święta!- krzyknęła. – Zgłaszam najlepiej wszystko na raz, a teraz się wynoś!
- Do zobaczenia za tydzień.
Mrugnął do niej okiem i zdążył zamknąć drzwi, zanim trafiła go wydaniem „Fausta” w grubej oprawie.


***


Zdał tę pieprzoną maturę.
Nie miała pojęcia, jak to zrobił i ile było w tym jej zasługi, ale zrobił to.
A ona za otrzymaną premię od sukcesu pojechała na wymarzone wakacje, więc w ostatecznym rachunku chyba warto było się pomęczyć. To chyba wtedy całkiem poprzestawiało mu się w już i tak niezbyt sprawnym mózgu.
Zaczęło się od sms-a. Krótkiego, nienarzucającego, ale już podejrzanego.
„Może opijemy maturę jakąś dobrą kawą w ten weekend?”
Miała mu odpisać, żeby zajął się czymś pożytecznym, ale w końcu nie odpisała wcale- zapomniała. Wypełniała masę papierów na studia, jednocześnie pracowała dorywczo i naprawdę- Andreas Wellinger był ostatnim, o czym myślała.
A może powinna. Może już wtedy powinna dac mu jasno do zrozumienia, że mimo tylu przeciwieństw żadne tam z nich Ying i Yang. Może dzięki temu uniknęłaby późniejszej katastrofy.
Natknęła się na niego dokładnie tydzień później- przyszedł do kawiarni, w której pracowała w czasie wakacji. Razem z kudłatym kurduplem, zapewne jego kolegą, zamówili ciastka z bitą śmietaną, choć podobno muszą przestrzegać tylu ograniczeń w diecie. Usiedli dokładnie naprzeciwko jej stanowiska i nawet nie próbowali ukrywać swoich ciekawskich spojrzeń.
- Piękne ciastka od pięknej kobiety. – Wellinger wyszczerzył się do niej, kiedy przyniosła zamówienie do stolika. Wyraźnie był pewien, że ten komplement zwali ją z nóg, ale ona nadal stała, przybierając jedynie jeszcze bardziej pogardliwy wyraz twarzy.
- Andi ma straszne szczęście w tych sprawach- westchnął jego kudłaty kolega i poruszył znacząco brwiami. Chyba wszyscy z tego kręgu zainteresowań byli tak samo odpychający.
- Dobrze, że chociaż w tym, bo z resztą ewidentnie mu nie idzie.
Andreas zarumienił się jak piwonia z ogródka babci Catii na wiosnę, a kudłacz zarechotał. Do końca dnia nie mogła pozbyć się wrażenia, że to wcale nie koniec starań Wellingera. Naprawdę ją to bawiło. Te jego nieporadne próby odegrania dorosłego i poważnego faceta. Że też świat jest pełen takich stworzeń!
O tym, że wcale się nie myliła, mogła się przekonać przez kilka następnych miesięcy. Ciągle- niby przypadkiem- wpadała na Wellingera w „swojej” kawiarni, pod uczelnią czy na ulicy. Niemal każda premiera w kinie oznaczała kolejnego sms-a z propozycją wyjścia. Był cholernie uparty- to musiała przyznać. Miarka przebrała się jednak w listopadzie, kiedy po ciężkim dniu marzyła jedynie o śnie i ciepłym łóżku. Nie dostała tego dnia żadnej wiadomości, żadnego telefonu, ani nawet nigdzie nie spotkała tej ofiary losu. Przez myśl przeszło jej, że może w końcu sobie odpuścił.
Brawa za naiwność roku.
Zaczęło się mniej więcej o trzeciej w nocy. Najpierw coś walnęło w jej okno, a zaraz potem jeszcze raz i kolejny. Zazwyczaj leżące nieopodal ogrodzenia szyszki były świetną rozrywką dla dzieciaków, więc nie chciało się jej zwlekać z łóżka, by znów je poganiać.
Ale była noc. A dzieciaki na pewno nie szlajały się o tej porze po ulicach.
Właśnie analizowała, czy najpierw zawałować śpiącą w pokoju obok Mie, czy dzwonić od razu na policję, gdy usłyszała ten irytujący, parszywie przepity głos.
- Emihliija!
Co za palant. Co za popierdolony, wkurwiający jak komar palant.
Powoli podeszła do okna, chowając się za firanką, bo może jeśli jej nie zobaczy, po prostu sobie pójdzie. Wstrzymała na chwilę oddech.
- Emihlijia!
A więc sobie nie poszedł. W dodatku był bliski zbudzenia całego osiedla, więc otworzyła okno i nieco się przez nie wychyliła.
- Czego tutaj chcesz, skoczny menelu?
Zza pleców Wellingera wyłonił się ten karłowaty kudłacz z kawiarni. Chwiali się obaj tak samo, ale on przynajmniej miał się kogo trzymać. Gdyby to Andreas chciał się opierać na nim, pewnie zmiażdżyłby go jak słoń mrówkę.
- Thyyyko nhie menelu!- krzyknął kudłacz, zataczając niemal piruet.
- Wynoście się stąd, zanim wezwę policję!
Te słowa widocznie podziałały motywująco na Wellingera, bo gdy tylko je usłyszał, padł na kolana, niczym do modlitwy i zawołał żałosnym głosem:
- Ja…ja…ja ciem kchocham! Kchocham ciem, syszysz?
Oszalał. Widać wóda wypaliła mu resztki tego, co tak zuchwale nazywał mózgiem. Emilia musiała wziąć kilka głębokich oddechów, zanim odzyskała panowanie nad sobą. Nie mógł mówić poważnie, prawda? Głupie gadanie po udanej imprezie. Zatrzasnęła okno drążącymi dłońmi i usiadła na łóżku, zastanawiając się, co on sobie uroił. I dlaczego gdzieś głęboko w niej coś jakby się uśmiechnęło.
To był Wellinger, do jasnej cholery! Nieoczytany, niedouczony głupek!
Nie dane jej było długo rozmyślać nad kolejnymi argumentami, bo kilka szyszek znów uderzyło w okno. Tym razem otwarła je natychmiast, natychmiast też tego żałując.
- Emhi! Kfiaty ci przyosłem!- wrzeszczał Wellinger, chwiejąc się na nogach i trzymając chyba resztkami sił wyrwaną z ziemi choinkę. Koniec drzewka trzymał kudłacz, wyraźnie przejęty całą sytuacją.
- Nie mów do mnie „Emi”!- ryknęła wściekle i trzasnęła oknem.
Cała aż trzęsła się ze złości. Mogłaby go teraz zabić, jeśli podwinąłby się jej pod rękę. Żałosny typ!
Ale istniała też przecież druga strona. Sama doskonale poczuła kiedyś smak jednostronnego uczucia. Nic nie bolało równie mocno i nic nie wywlekało z człowieka jego najbardziej żałosnej natury.
Pieprzony Wellinger.
Powtarzała to sobie także następnego dnia, kiedy wpuściła go do mieszkania, tym razem z różami w ręku.
- Przepraszam za wczoraj- wymamrotał, wbijając wzrok w podłogę. Jak małe, nieposłuszne dziecko. – Trochę za dużo wypiliśmy.
- Pamiętasz chociaż, co wygadywałeś?
I znów się zarumienił. To było takie zabawne!
- Pamiętam.
Westchnął cicho i wyciągnął do niej rękę z bukietem kwiatów. Pachniały oszałamiająco, aż zakręciło się jej w głowie.
- I wcale nie kłamałem.
Otworzyła szeroko oczy. Czuła, jakby zabrakło jej powietrza w płucach, zaczęła więc przeraźliwie kaszleć, byle tylko przerwać ten dziwny moment. A kiedy wreszcie odzyskała opanowanie- Wellinger zrobił coś, czego kompletnie się nie spodziewała.
Pocałunek był nagły, gwałtowny i szybki. Mocno wpił się w jej wargi, obejmując ją w pasie, jakby bał się, że go odepchnie. Ale tak się nie stało. I wcale nie dlatego, że miała mniej sił, by się wyrwać. Chciała tego i kiedy to sobie uświadomiła, ogarnęło ją przerażenie.
Dokładnie takie samo ogarnęło ją następnego poranka, kiedy po przebudzeniu chcąc wyłączyć budzik, jej dłoń natrafiła na coś ciepłego i umięśnionego. Coś, co z pewnością nie było budzikiem, a ramieniem Wellingera.
Wpadła po uszy.

***


Niczym zbity psiak czekał na maleńki życzliwy gest, pochwalne słowo. W zimną, deszczową noc o północy przyniósłby jej cały zestaw z McDonalda, nie zapominając nawet o dołączonej zabawce. Coś na dobre się mu poprzestawiało, ale po pewnym czasie nie potrafiła już tego nie doceniać. Chyba nikt nigdy wcześniej nie starał się o nią w ten sposób i nie okazywał na każdym kroku, jak bardzo mu zależy.
To zaimponowałoby każdej dziewczynie.
A że Emilia do tej pory w swoim miłosnym życiu natrafiała tylko na nieodwzajemnione przez tę drugą stronę zauroczenia- w końcu całkiem się poddała. Wpuściła Andreasa do swojego życia i tylko Bóg jeden raczy wiedzieć, jak później wiele razy przeklinała się za ten moment.
Uwielbiała poniedziałki. To wtedy zazwyczaj Andreas wracał ze zgrupowań i czekał na nią pod uczelnią. Zawsze od rana czuła to specyficzne podekscytowanie i wciskała się w sukienkę, którą tak bardzo lubił, a której kołnierzyk gryzł ją w szyję. Mieli setki takich małych rytuałów i przyzwyczajeń. Potrafiła- na przykład- rozpoznać, że czeka na nią w pokoju jedynie po kokosowym zapachu jego szamponu. Czasem zdawało się jej, jakby był w jej życiu od zawsze, jakby wpasował się w nie idealnie.
Ale może to głównie ona musiała się wpasować.
Weekendy były prawie zawsze takie same. Zwłaszcza w zimie. Jedynej zimie, w którą byli razem. Rano rozmawiali przez telefon, zazwyczaj o porze, która dotąd była dla niej nieludzka. Tak, by potem on mógł iść na śniadanie i odbywać cały ten swój etap przygotowań do konkursu.
- Podporządkowałaś mu wszystko. – Stwierdziła kiedyś Mia, przyjaciółka jeszcze z podstawówki. – To strasznie głupie.
Problem w tym, że Emilia doskonale o tym wiedziała. Wiedziała też, że zanim związała się z Andreasem, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwoliła. Najbardziej ceniła swoją niezależność, ale okazała się ona zupełnie nieprzydatna, gdy wreszcie komuś zaczęło na niej zależeć. Gdy ktoś zaakceptował ją z jej wybuchami złości, irytującym otoczenie perfekcjonizmem i zmiennymi nastrojami. Wtedy dotychczasowe poglądy uległy całkowitej zmianie. Ale zdawała sobie z tego sprawę, nie oszukiwała się, że nadal jest tą samą Emilią Wieser, co kiedyś. Nie było też tak by Andreas nie dawał nic od siebie. Choć na samym początku okropnie się tego bała. Miała wrażenie, że po tym czasie, kiedy ciągle go odrzucała, a on musiał tak bardzo starać- odpuści. Ale tak się nie stało. Poza tym jej życie było znacznie mniej zorganizowane i znacznie łatwiej, było wprowadzić w nim zmiany. Dlaczego miałaby nie ustąpić czemuś dla miłości?
Nic zatem nie mogło odebrać jej pewności, że zaczęła najlepszy etap swojego życia.

                    
***


W błogim szczęściu żyła dokładnie do końca zimowego sezonu w skokach narciarskich. I tak jak na początku wcale nie potrzebowała Andreasa, tak w tamtym momencie nie wyobrażała sobie bez niego życia. A on właśnie wtedy stwierdził, że ich relacja dłużej „nie ma sensu”.
- Muszę w całości poświęcić się skokom- stwierdził pewnego marcowego wieczoru, gdy siedzieli razem na ciasnej ławce. – To nie twoja wina, Emi, pamiętaj.
Dwoma zdaniami przekreślił szmat wspólnego czasu, setki przegadanych godzin, wszystkie nieprzespane, namiętne noce i jej zaangażowanie. Przekreślił ją samą, oznaczył jako punkt, który może przeszkodzić mu w wymarzonym sukcesie. Nigdy wcześniej i nigdy później nie czuła się tak bardzo upokorzona.
- Jesteś dalej takim samym gówniarzem, Wellinger. – Odpowiedziała po długiej chwili milczenia, usilnie zaciskając piekące od gromadzących się łez powieki. Nie mogła być aż tak żałosna. – Wracaj do swojego skocznego, mało wymagającego światka i nadal się baw.
Wtedy widziała go po raz ostatni. Przez następne kilka miesięcy unikała miejsc, w których mogłaby go spotkać, informacji sportowych i portali społecznościowych. Wykasowała go ze swojego życia zupełnie tak, jak zrobił to on sam.


***


Nie spotkała się z nim, bo tęskniła. Nie zrobiła też tego dla jego matki, ani dlatego, że bała się o niego. Równie dobrze, mógłby od razu wskoczyć pod rozpędzony pociąg i nie zrobiłoby to na niej żadnego wrażenia.
Spotkała się z nim przez zwyczajną ciekawość.
- Podobno coś jest u ciebie nie tak.
Przeczesał palcami swoje jasne włosy i wzruszył nieznacznie ramionami. Nie zmienił się nawet odrobinę. Nadal był tym samym, parszywym Wellingerem.
- Czasami po prostu żałuję.
Nie mów tego! Nie mów tego, skończony imbecylu!- Błagała w myślach, nie potrafiąc jednocześnie wydusić z siebie ani jednego słowa. Scena godna najgorszych komedii romantycznych.
- Tyle się o ciebie starałem, a potem zachowałem się jak dzieciak. Wydawało mi się, że…- Zaśmiał się, ale takim ironicznym śmiechem, że aż przeszły ją dreszcze. – Wydawało mi się, że skoki w zupełności mi wystarczą.
Wbiła mocno paznokcie w swoją dłoń, nie czując jednak żadnego bólu. W ogóle nie czuła nic, jakby siedziała obok Andreasa jedynie ciałem. Myśli krążyły po jej głowie okropnie szybko i żałowała, że tutaj przyszła.
- Ale nie wystarczają. I…- Andreas przesunął się bliżej. Niebezpiecznie blisko. – Emi, tak bardzo cię przepraszam. Spróbuj mi wybaczyć i może damy radę znów…
- Nie wierzę, że możesz być tak głupi.
Wstała. Nawet się nie zachwiała. Jak silna, niezależna kobieta, którą kiedyś była i którą zawsze chciała być. Rzuciła w jego stronę pełne pogardy spojrzenie i pewnym, szybkim krokiem odeszła w przeciwną stronę. W pewnym momencie zaczęła biec, jakby to miało w czymś jej pomóc, walcząc ze spływającymi po twarzy gorącymi łzami.
Cholerny Andreas Wellinger zepsuł ją na całe życie.

___________________________________________________

Wiadomo, kto był inspiracją.
:*