środa, 2 marca 2016

-5- It’s okay I know someday I’m gonna be with you.





***



Nasze życie, Maren, byłoby doskonałym scenariuszem do jakiegoś taniego dramatu. Pełne zawirowań, zmian i z zakończeniem, które trudno nazwać szczęśliwym. Może powinienem się tego spodziewać. Z reguły szczęśliwe zakończenia występują tylko tam, gdzie jest na to przynajmniej cień szansy. W naszym przypadku chyba nigdy tak nie było i kiedy o tym myślę, mam ochotę wybuchnąć śmiechem. To byłoby naprawdę dobre wyjście, ale nie robię tego, bo boję się, że zaraz po tym zacząłbym ryczeć. Nie lubię tego robić. A przynajmniej od pewnego czasu. Doszedłem do wniosku, że łzy w niczym nie pomagają. Wmawiasz sobie, że kiedy się wypłaczesz, szybciej zapomnisz. Ale to kolejne głupie kłamstwo, wymyślone przez desperatów podobnych do mnie.
Właściwie to powinienem dziś świętować. Piękna rocznica. Równo rok temu w pochmurnym Falun stałem na najwyższym stopniu podium. Byłem pewny, że właśnie zaczyna się najlepszy okres w moim życiu. Wiszący na szyi medal tylko utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Jak się potem okazało- zupełnie błędnym.
Jest dość ciężki. Przejeżdżam opuszkami palców po wygrawerowanym na nim napisie, a potem dokładnie się mu przyglądam. Ma kształt płatka śniegu i kolorową wstążkę. Już dawno nie wyciągałem go z dna szuflady. Wydaje mi się, że to dla niego najbardziej odpowiednie miejsce. Ale dziś postanowiłem znów na niego popatrzeć. Chyba mogę nazwać go zwiastunem nieszczęść. Nie przyniósł mi niczego poza kilkoma okładkami gazet, gratulacjami i chwilową satysfakcją. Stał się za to momentem w życiu, który już zawsze będę nazywać przełomowym.


***

Lubię tę małą knajpkę na przedmieściach Oslo. Z głośników zawsze sączą się jazzowe piosenki, a miła kelnerka w kraciastym fartuszku uśmiecha się do każdego gościa. Przeważnie siadaliśmy przy małym stoliku pod oknem. Obserwowaliśmy wchodzących i przechodniów. Zawsze zamawiałaś to samo- frytki z zapiekanym serem, a ja za każdym razem próbowałem cię przekonać do spróbowania czegoś nowego. „Przecież wiesz, że lubię frytki. Po co zawracać sobie głowę czymś, co smakuje zupełnie inaczej?”- mówiłaś, kiwając przy tym śmiesznie głową.  Więc ty zamawiałaś frytki, a ja nie mogłem się na nic zdecydować. Przeważnie kończyłem z talerzem zupełnie takich samych frytek, ku twojej wyraźnej radości. Do dziś pamiętam ich smak.
Teraz zamawiam jednak tylko kawę. Czarną. Bez cukru. Bez mleka. Ma nieco gorzki smak i dość szybko stawia mnie na nogi. Chwilowy przypływ energii jest naprawdę przyjemny i przez moment czuję się tak, jak dawny Rune. Jak Rune sprzed tego wszystkiego, jak Rune, który w pełni kontrolował swoje życie i nie dawał się zaskoczyć.
Tylko raz na to pozwoliłem. O jeden raz za dużo. Jeden raz, który zmienił mój cały świat.
Patrzę niechętnie na zegarek. Wskazówki niemiłosiernie się poruszają i zbliżają się do ósemki. Muszę iść na trening, żeby znów nie pomyśleli, że odpuściłem. Nie odpuściłem. Wiem, że żeby uchronić się przed kompletnym wariactwem, muszę co jakiś czas wyjechać na górę skoczni, przypiąć narty, sprawdzić wiązania i skoczyć. Bez względu na to, jak bardzo marny będzie to skok. To daje mi irracjonalne poczucie ciągłości, wrażenie, że jednak nie wszystko się zmieniło. Poczucie, że istnieje coś pewnego.
Puchar Kontynentalny to obecnie bardzo dobre wyjście. Zmusza mnie do trenowania, a jednocześnie nie muszę się przejmować kolejną kompromitacją. Mało kto śledzi wyniki, a jeśli już znajdzie się fanatyk, który napisze: „to nieprawdopodobne, że mistrz świata z Falun przegrywa z tak słabymi zawodnikami”, tylko kilkoro jemu podobnych się tym zainteresuje.  Zresztą, mam wrażenie, że to moje miejsce w skokach. Niepotrzebnie w Falun wyskoczyłem  przed szereg. Tak jest znacznie bezpieczniej i wygodniej.
Pewnie teraz nazwałabyś mnie leniem bez ambicji. Przytaknąłbym ci i obiecał, że to już ostatni raz, kiedy idę niewyspany na trening, albo rezygnuję z porannego biegania.
Ale tak się składa, że zostałem sam. Mogę więc zupełnie bezkarnie być mistrzem świata staczającym się na dno.
Nawet podoba mi się to określenie.


***


Depresja. W tamtym momencie brzmiało to całkiem niewinnie, jak jedna z tylu tysięcy chorób, które się spotyka i która tak właściwie wcale nie jest groźna. Poza tym, byłaś moją Maren. Maren kłótliwą, palącą paczkę papierosów dziennie, Maren, która wyśmiewała mnie, ilekroć proponowałem wspólne wyjście na siłownię.
Depresja przy tobie nie miała szans.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Skąd w ogóle wzięło się u ciebie to cholerstwo? Kiedy się zaczęło?
Czy wtedy, gdy po raz pierwszy rzuciłaś we mnie talerzem, a ja uniknąłem uderzenia w ostatniej chwili? A może wtedy, w parku, kiedy powiedziałaś mi, że zwolnili cię z pracy?
Racjonalnie patrząc taka wiedza nie jest mi już do niczego potrzebna. Ale może pomogłaby mi zrozumieć to, co się stało. Wyjaśnić każdy znak zapytania.
Doskonale pamiętam te dni, gdy od rana do wieczora leżałaś zawinięta w koc i nie pozwalałaś rozsuwać zasłon w oknach. Było ich całkiem sporo, nie potrafiłbym zliczyć. Każdego kolejnego prosiłem w myślach, by był ostatnim takim. Ale jak na złość nic się nie zmieniało. Potem na pewien czas przychodziło ocieplenie. Nazywałem tak te dni, kiedy wydawało się, że wszystko znów jest dobrze. Wstawałaś rano, piłaś kawę, tłumaczyłaś parę tekstów, które podsyłali ci klienci, gotowałaś obiad. Ja wracałem z zawodów, albo treningów i razem szliśmy na spacer po Vigelandsparke. Lekarz mówił, że to choroba nieuleczalna. Można ją tylko oswoić. Zupełnie do ciebie nie pasowała. Na pewno nie wtedy, gdy oglądaliśmy głupie komedie, albo gdy śpiewaliśmy w samochodzie. Przecież byłaś szczęśliwa, prawda?
Pamiętam dzień mojego wyjazdu do Falun. Nie dałaś się przekonać do tego, żebyś przyjechała choć na jeden konkurs. Powtarzałaś, że masz nawał pracy i nie chcesz jej zaniedbać. Kilka razy przypominałaś, do której kieszonki torby spakowałaś mi skarpetki i kazałaś obiecać, że nie wrócę bez medalu. Obiecałem. A obietnic składanych tobie zawsze dotrzymywałem.
Po wygranym konkursie rozmawialiśmy przez telefon prawie dwie godziny. Ze śmiechem opowiadałaś, jak bardzo denerwowałaś się przed telewizorem i jak mocno ściskałaś kciuki. Pomyślałem wtedy, że wszystko wraca do normy. Że znów będziesz Maren tylko wesołą, bez tych szarych, płaczliwych dni.


***

Pierwszego wieczoru po moim powrocie poszliśmy uczcić medale dużą porcją frytek z zapiekanym serem. Były cholernie słone, bo przez przypadek dwa razy je doprawiliśmy, ale dziś jestem skłonny przyznać, że były najlepszym posiłkiem, jaki kiedykolwiek jadłem. Do końca sezonu zostało już niewiele konkursów i planowaliśmy wakacje. Zastanawiałem się, czy będą dobrym momentem na zaręczyny. Chyba na nie czekałaś.
Wtedy znów wróciło to, czego tak bardzo się obawiałem. W nocy nie mogłaś spać, a rano nie miałaś sił, żeby wstać. Patrzyłaś na mnie pustym wzrokiem i te wszystkie magiczne pigułki w niczym nie pomagały. „Czekać”- mówił lekarz. Niemal siłą wyciągnąłem cię do kina, a potem znów, jakby inaczej, na frytki. Poplamiłaś sobie białą bluzkę keczupem i zaczęłaś płakać, że to nigdy się nie spierze. W domu od razu wrzuciłem ją do pralki i z szerokim uśmiechem pokazałem zupełnie czysty materiał.
Znów pojawiły się jasne, słoneczne dni bez twoich łez. Każdy taki był największą nagrodą.


***


14 marca. 14 marca skoczna karuzela Pucharu Świata zawitała do Oslo. Już prawie od dwóch tygodni byłaś radosna i zapewniałaś mnie, że mogę skupić się na skakaniu. Stanąłem na podium, a ty czekałaś na mnie w tłumie kibiców i dziennikarzy. Miałaś wełnianą czapkę, a twoje włosy jak zwykle pachniały arbuzowym szamponem. Nic nie uspokajało mnie bardziej, niż ta oszałamiająca woń. Wystarczyło, że przyłożyłem policzek do twojego policzka, albo słuchałem twojego ochrypłego szeptu.
Następnego dnia po kolejnym konkursie wróciliśmy razem do mieszkania. Tym razem nie miałem za wiele do świętowania, ale uparłaś się, żeby zrobić kolację. Przy świecach. Nie mieliśmy świec, bo nigdy nie bawiliśmy się w takie romantyczne bzdury. Ubrałem kurtkę, pocałowałem cię w ciepłe, słodkie od karmelowych cukierków usta i wyszedłem do sklepu. Z nieba leciały duże płatki śniegu, a mróz szczypał mnie w policzki.
Kupiłem te przeklęte świeczki. Miały pachnieć różami. Włożyłem je do kieszeni kurtki i szybkim krokiem ruszyłem w stronę naszego osiedla.
Nie pamiętam za wiele.
Ale wiesz, Maren, wydaje mi się, że mogłaś to zrobić w zupełnie inny sposób. Może bardziej prywatny. Może to nie bolałoby tak mocno? Wiem, że to brzmi całkiem bez sensu, ale nie umiem inaczej sobie z tym poradzić.
Pamiętam migające światła pogotowia i policji. Pamiętam otwarte na oścież drzwi naszego balkonu i firankę powiewającą złowrogo na wietrze. Pamiętam drżący głos sąsiadki i spokojny, chłodny ton policjanta.
Poza tym nic. Czarna dziura. Umiejętnie wyparłem z pamięci to, co nastąpiło potem. Nawet twój pogrzeb i kłujące w palce kolce czerwonych róż.


***

Wiesz, Maren, myślę, że to wszystko powinno się skończyć znacznie lepiej.


______________________________________________________


W ramach rozgrzewki przed Severinem.

6 komentarzy:

  1. W sumie pisanie jednopartów to serio duża sztuka. W kilku stronach trzeba zamknąć coś bardzo złożonego. Coś o czym by się chciało czytać i czytać i jeszcze raz czytać. Bo jest trudne, a jednocześnie ma swoisty, życiowy urok. No i ( jako, że to nie jest Prevc, którego nie potrafię skomentować od ponad miesiąca, choć próbuję się przekonać, iż to tylko taka miła historyjka o rzucaniu pomidorami, które zmienią tor lotu i go zniszczą jakimś przypadkiem), przyda się napisać choć kilka słów.
    Rune. Bynajmniej nie jakaś moja wielka skoczna miłość, patrząc co się w Falun działo, ale tutaj zwyczajnie chwyta za serce. Nierealny medal, to miał być klucz do szczęścia. Jak sam stwierdza, w bajce by był. Ale on nie potrzebował bajki. Bo nie mówi o komedii romantycznej, tylko o dramacie. Dramat też się może dobrze skończyć, choć jakimś kosztem. Czy w ich przypadku nie było na to szans? Cóż, jak stwierdza często twój Rudy, w miłości nie ma gwarancji. Jest tylko koniec, albo ciąg dalszy. Dobra, Rudy rudym, oby zaprezentował całą rudość swojej rudości jak najszybszej ( i xD), a ja może wrócę do tego biedaka. Chyba najbardziej ruszyły mnie tu ich frytki. Uwielbiam detale, to wiadomo. A frytki jeszcze są takie z pozoru wcale nieromantyczne, pełne tłuszczu i sprzedawane na każdej ulicy. Ale każdy udany związek musi mieć właśnie takie prywatne i dla kogoś z zewnątrz głupiutkie sprawy. Bo oni jedli te frytki czy było dobrze, czy źle. Ona je uwielbiała (dobrze znaleźć z bohaterką wspólny punkt^^), a dla niego były symbolem ich relacji.
    A potem pojawiła się ta choroba. Po prostu, jak to w życiu, trafiło akurat na nich. I to akurat wtedy gdy miało być cudnie. I to jeszcze jaka choroba. Niektórzy gadają latami, że ją mają i płaczą w poduszkę. A jak to świetnie opisałaś, naprawdę zagraża tym, których pozornie nie powinna tknąć. I przy których charakterze wydaje się śmieszna. Bo to była wyluzowana, szczęśliwa, dość uparta dziewczyna. W sumie ciężko coś więcej powiedzieć, gdy narratorem jest facet, cierpiący po jej stracie. Ale czuć, że do siebie pasowali. Tudzież ona pasowała do tego, jak sobie można naszego żółwiego, przypadkowego mistrza świata z przetłuszczonym łbem wyobrazić;)
    Skoro już do żółwia przeszłam, to wykreowałaś go tu na super faceta. W takim realnym, nieprzesadzonym sensie, innym niż w filmach. Był z nią, nie ma tu zbytniej mowy o strachu czy myślach o odejściu. Wręcz przeciwnie widać tą niezachwianą wiarę w Maren, w to że jest za mocna by dać się tej całej depresji. A jednocześnie czuć też bezradność. Bo po prostu być to tak wiele i tak mało w jednym. On nigdy nie wiedział czego się spodziewać. Raz miał ją z powrotem tą, którą pokochał. Kiedy indziej nie mógł nawet jej wyciągnąć spod koca...
    Jednak wierzył, że się uda. A to, że ostatecznie stracił ją idąc po świeczki, będąc tak blisko i myśląc o niej, jeszcze bardziej potęguje ból i pustkę, o których opowiada ta historia.
    I to co działo się z nim już po stracie, chyba najbardziej pokazuje jak bardzo prawdziwa jest ta opowieść. Cierpi, nawet bardzo. A jednocześnie stara się zachować rozum, nie zachowuje jak desperat, pamięta o skokach, choć wiadomo – nie jest już na szczycie. Nawet ich ulubionego lokalu nie unika – czarna, gorzka kawa to już nie frytki z serem, ale jednak niektórzy uciekają od wspólnych miejscówek nawet po zwykłym rozstaniu, a co dopiero po czymś takim. I ma do niej żal, który jemu samemu wydaje się niedorzeczny. Pewnie gdyby zrobiła to ‘bardziej prywatnie’ – cytując go – stwierdziłby na odwrót. I tak nie uniknąłby karetki, rutynowych policjantów i wścibskich sąsiadek. A sam żal? Może o to, iż nie walczyła dużej? Może o to, że przecież wbrew jego słowom, była szansa na względnie szczęśliwy ciąg dalszy? A może nie ma sensu się zastanawiać dlaczego. Raczej na pewno nie ma. Nie wszystko trzeba zrozumieć i wytłumaczyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak mówiłam, komentowanie jednopartów mi idzie jeszcze gorzej niż normalnych historii. Szczególnie gdy w tak krótkim tekście zawarte jest tyle emocji. I pojawia się tyle pytań o przeszłość i przyszłość. Na które nie będzie odpowiedzi, bo nie będzie kontynuacji. Ale świetnie Ci to wychodzi, nie ma co. A jak to jeszcze ruda rozgrzewka to już ogółem stan idealny^^ (ze względu na powagę tej historii pominę znak rozpoznawczy, symbolizujący tego tam kudłatego od brwi).
      Buziaki i duuużo weny przesyłam.
      PS. A istota wspomniana powyżej do kolejnego jednoparta~~?

      Usuń
  2. Trudno jest znaleźć słowa, żeby opisać takie historie, bo one są takie smutne i jednocześnie (wybacz) kurewsko prawdziwe. Nawet jeśli to Velta ze swoją żółwiowatością i tłustymi włosami, bo skoro każdy ma prawo do miłości to każdy skoczek ma prawo do posiadania fanficka o sobie. W dokładnie taki sam sposób działa depresja. Może dopaść kogokolwiek. Nawet taką wesołą i beztroską osóbkę, jak Maren. Przychodzi znienacka i nie gra z nami fer. Raz jest dobrze, a raz jest źle. Ba, nawet nigdy nie wiadomo, kiedy to cholerstwo zaatakuje ze zdwojoną siłą i w głowie takiej osoby zakiełkuje myśl samobójcza. Musiałby z nią być dwadzieścia cztery godziny na dobę i jej pilnować, co jest nawet w teorii niemożliwe. Jedyne co mu po niej zostało to wspomnienia o frytkach i poczucie winy, że jej nie było go w odpowiedniej chwili, żeby ją powstrzymać.
    Piszesz to z perspektywy około roku od tego wydarzenia i on dalej się z tego nie otrząsnął. Niby czas leczy rany, ale w pewnych sytuacjach chyba się nie da. Bo zawsze w głowie pozostaje to lepsze „a co jeśli...”.

    OdpowiedzUsuń
  3. To może ja też sobie zrobię rozgrzewkę przed Sevem. Nie wiem czemu, ale jakoś tak się boję tego Seva komentować, że naplotę tam głupot, albo ani troszeczkę nie oddam tego co chcę powiedzieć, po tak długiej przerwie :( No ale dobra, bo ja przecież tutaj nie o Sevciu mam gadać tylko o Żółwiu.
    Przyznaję bez bicia, że w sumie nie przepadam za żółwiem, albo raczej jest mi totalnie obojętny. Ani grzeje ani ziębi, ale z całą pewnością nie cieszył mnie jego medal. Szczególnie, że to Sev miał wygrać. A Sevowi wcinać się nie wolno! Tutaj jednak ten Żółw taki ludzki i taki biedny, że aż chciałoby się go przytulić, bo rwie serce na tysiące drobnych kawałeczków.
    Jak mówiłam na tt, temat depresji jest straszny, bo tak naprawdę nie wiadomo skąd to się bierze, jak nagle z takiej pogodnej osóbki jak Maren tworzy się mroczny człowiek, kompletnie nie do przewidzenia. Dlaczego, kiedy, jak? Owszem, są przypadki, kiedy wiadomo jak to się stało - traumatyczne przeżycie, śmierć bliskiej osoby, utrata czegoś ważnego w życiu. Wtedy przynajmniej wiadomo z czym się walczy i może jest troszeczkę łatwiej? W sumie nie wiem, na szczęście nigdy tego nie doświadczyłam, ani na sobie ani na bliskich. Natomiast w tej historii nie mamy takiego bodźca, nie wiadomo co się wydarzyło w głowie Maren, że dopadła ją ta straszliwa, podstępna choroba. Choroba, która robi z człowieka zupełnie nieprzewidywalną istotę, co idealnie pokazałaś w tej historii. Nie widzieliśmy bowiem człowieka, który cały czas jest załamany, pozbawiony sensu życia, nie chcący żyć. Pokazałaś nam dziewczynę(kobietę) rozchwianą emocjonalnie do granic możliwości. Osobę która jednego dnia śmieje się i cieszy życiem jak szalona, aby następny przepłakać, albo nie podnieść się z łóżka. Najgorsze jest to, że nigdy nie wiadomo, który dzień nastąpi. Czy obudzisz się obok wesołej, pogodnej ukochanej, czy obok ciała z ktorym praktycznie nie ma kontaktu. Pokazanie tego od strony tej drugiej osoby, chyba jeszcze bardziej łapie za serce. Bo to on nie wie, co go czeka, on żyje w ciągłym strachu o ukochaną, której nie sposób pomóc. Mógłby tylko przy niej być i starać się, aby tych wesołych, pogodnych dni było jak najwięcej. Tylko że jak nam dobitnie pokazałaś, nie sposób przewidzieć kiedy nastąpi ostateczne załamanie. Przecież to nie był jeden z tych złych dni. Ona była pogodna, ona cieszyła się razem z nim tym wcześniejszym miejscem na podium. Może gdyby to był ten zły dzień, to by nie wyszedł, nie zostawił jej. Ale wydawało się, że jest dobrze, ze to ten pogodny dzień w jej życiu i może ją zostawić na chwilę samą. Nie mógł. Wystarczyła chwila i Maren już nie ma, a on został sam, ze wspomnieniami i tęsknotą, która nie słabnie nawet rok po tych wydarzeniach.
    Stworzyłaś coś niesamowitego, szkoda tylko że takiego króciutkiego, bo temat choć straszny jest naprawdę pasjonujący. Tym bardziej, że nie napisałaś tego w jakimś mrocznym klimacie. Nie, wręcz z tekstu można by pomyśleć, że tych jasnych dni było więcej. Najbardziej chwyta za serca właśnie ta nieprzewidywalność. Przynajmniej do mnie to tak trafiło, bardziej niż gdybyś stworzyła ciężką, mroczną historię próbującą opisać to co działo się z w głowie Maren. Tak było po prostu idealnie. Wstrząsająco, przyprawiająco o ciarki i zdecydowanie tak, że zostanie w pamięci.
    Trochę nie wyobrażałam sobie dobrego ficka o Żółwiu i byłam zła, że wygrał w głosowaniu z Ryśkiem, ale teraz to wszystko cofam. Stworzyłaś perełkę. Żółwiową, wspaniałą perełkę.
    Proszę o więcej takich.

    OdpowiedzUsuń
  4. Na początku, jak Rune opowiadał, jak to mu nie idzie w skokach to byłam naprawdę skłonna uwierzyć, że podobne myśli siedzą w nim teraz. To było takie smutne i takie łapiące za serducho. Nie myślałam, że potem będzie jeszcze bardziej smutno. Cóż, życie nie oszczędza nikogo, nawet mistrzów świata. I to strasznie niesprawiedliwie, że nie ma już z kim jeść frytków z zapiekanym serem i że akurat depresja dopadła jego Maren. Ale prawdą jest, że nie mógł nic z tym zrobić. Nic nie zależało od niego. Jedyne, co teraz może zrobić to pozbierać się do kupy i żyć dalej. Nawet, jeśli nie będzie to łatwe.
    Hej, Mouse, pięknie to napisałaś!

    OdpowiedzUsuń
  5. Straszna ze mnie pipa, bo mówiłam, że wpadnę tutaj jak wrócę z Wisły i tego nie zrobiłam. Po drodze o Planicę jeszcze zahaczyłam i wciąż mnie tu nie było. Ech, pora się przywrócić do tego blogowego życia i nadrobić zaległości. No to jestem, siemka!
    I chciałabym krzyknąć też wesołe "siemka, Żółwiu!", ale... ale nie. Bo zamiast szeroko się uśmiechnąć, chce mi się zapłakać. Bo to było okropnie smutne. O K R O P N I E.
    Po pierwsze: Przypomniałaś mi o Żółwiu.
    Po drugie: O Żółwiu, który miał taki supermegadobry sezon, został mistrzem świata, multimedalistą i w ogóle skosił...
    Po trzecie: O Żółwiu, który teraz jest cieniem samego siebie i cholera wie, co to z nim będzie.
    A Ty jeszcze wrzuciłaś go w taką smutną historię. Nie wiem, co mogę napisać. Depresja to taka sucz, która pojawia się i znika, a na końcu zbiera żniwa. Gdy wydaje się, że jest już lepiej, zaraz na głowę spada ci kubeł zimnej wody. I tak cały czas. Ech...
    Najgorsza jest bezsilność.
    To jest przeokropnie smutna, ale też przepiękna historia i podziwiam Cię, bo umieściłaś makabrycznie dużą ilość emocji w tak krótkim tekście. Szacun.
    No i pisz tak dalej!

    OdpowiedzUsuń